Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/146

Ta strona została przepisana.

córka wnuczkę urodziła i trochę zachorzała. Musiałem tedy być za gospodynię i niańkę. A potem chrzciny! Trza było całą „okolicę“ ugościć. Teraz już z wami zostanę, aż przez sianokos. Trawy, widzę, dobre, ale z rybą ubogo w tym roku. Za wielka woda — i jeszcze dolało. Ale od nowin stanie dobra pogoda. A to widzę chłopak wam przybył do kompanji. Swój, czy cudzy?
— Siostry syn! — odparł Rosomak.
— Jasnooki i czarnowłosy — jako wasz ród. Krzepki w sobie i suchawy — pożyje długo, byle rozum miał. A mądry dzieciuch! Jakem na niego zawołał, to ino okiem rzucił i umknął. Tak chłopcze zawsze czyń, jak w pustce obcego spotkasz. Obcy a wróg to prawie jedno!
Stary był widocznie u siebie. Zajrzał do śpiżarni, do sieni, do komory — umył ręce, rozwiesił swą kapotę na ciepłym piecu, rozsiadł się ze swą kobiałką za stołem.
— Gościńce przyniosłem. Tytoń swój zeszłoroczny, na podziw się udał. A te nici na siatkę z samych „płoskuni“, odebrane po źdźble. Nie zerwie się, nie zgnije! A taki pantofel, macie?
— Remiszowe gniazdo! — krzyknął Pantera.
— A to dla doktora, z tej góry piaszczystej nad rzeką. — Bieda było, żyć wtedy jak tą siekierą trzeba było i drzewo ciąć i zwierzynę zabić.
— Przepyszny okaz! — radował się Żuraw.
— Jasiek tego massę nazbierał i trzyma dla doktora schowane w swironku. Są i skorupy — i całe garnki!