Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/148

Ta strona została przepisana.

zięcia mruka, ale bardzo porządnego człowieka, Szczepańskiego, wnuka Jasia — no i nowonarodzoną wnuczkę, niewiadomego mi jeszcze imienia.
— Co lato tamci spędzają z nami parę tygodni, bo koszą siano po polanach, ile im siły starczy — w czem i my im pomagamy — a stary, byle miał czas wolny — z nami bytuje. Zimą pilnuje naszego raju!
Gdy na trąbkę przyszły do obroku zwierzęta — Odrowąż je obejrzał starannie, uwolnił od kleszczów, których Pantera nie dopatrzył, pochwalił źrebię, dojrzał dziurę w dachu obórki, i zaraz ją zapchał szuwarem, a wracając do chaty rozejrzał się po niebie i ziemi, zawęszył i rzekł do Rosomaka.
— Jutro będzie pogoda, a że woda zgórowała na niższe zalewy — możemy poszukać ryby w szuwarach z nakrywką.
— Wuju — i ja popłynę! — zawołał Coto.
— Terefere kuku! Popłyniesz — ale po ziemi ze mną — i z motyką do kartofli — zaprotestował Pantera. — Kto z garnka żyje — musi do garnka przysporzyć.
Coto milczał — wdrożony do posłuszeństwa leśnego, ale łamał głowę, jakby i robotę złatwić i rybołówstwa nie stracić. Jakoż, zaledwie sprzątnęli po obiedzie statki, chwycił motykę i pomimo słoty popędził na warzywnik. Wrócił tryumfujący przed wieczorem i zastał w chacie tylko Żurawia.
— Odziobałem całe pole. Wolnym na jutro.
— Pantera tego właśnie chciał!
— A gdzie tamci?