Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/149

Ta strona została przepisana.

— Popłynęli obejrzeć wysokość wody — ot — wracają. Przynieś no wody z krynicy.
Wrócili i wnet się wzięli do porządkowania jakiegoś cudacznego kosza, który Rosomak zniósł ze strychu.
— Podobne do muchołówki — takiej szklannej — zauważył Coto.
— Twój wujko — majster do rybołowu. Zobaczysz, jaka to sztuka.
— To weźmiecie mnie ze sobą?
— Poprobujemy — czyś udały. Rybactwo, to jak w karty grać, ślepa rzecz. Bywa kompan szczęśliwy — bywa i złooczny. Poprobujemy — jakiś ty!
— Umiem już kosz zastawić, i pływać ma mnie wuj nauczyć, i racze pieczary znam nad jeziorem, i wiem jak się każda ryba zwie.
— Nawet i taka, co piszczy? — uśmiechnął się Odrowąż. — I pewnie kiełbie umiesz łapać.
— Nie — piszczącej nie znam — ani kiełbi. Niech mi ojciec opowie o strzelbie z powstania — będę słuchać do północy.
— Hej — gadki się prawi po Św. Marcinie — albo spoczywając w skwarne, niedzielne południe. O tej porze światła nie wypada świecić wieczorem. Ze słonkiem trza iść spać — na żórawia wołanie wstawać.
Jakoż stary kubek mleka wypił na wieczerzę — i zaraz poszedł spać do alkierza Pantery, który zalokował się na stryszku chaty.
Coto postanowił świtu nie zaspać, ale zbudziły go nie trąby żórawie, ale monotonny, przeciągły głos ludzki.