Na przodzie czółna zajął miejsce Rosomak, mając pod ręką cudaczny swój kosz Odrowąż umieścił się w tyle, a Coto przykucnął w środku.
— Do koszów i zaglądać nie warto — woda poszła wyżej hatów. Od razu płyńmy za jezioro w tataraki! — rzekł Rosomak, biorąc się do wiosła.
Coto podziwiał jak czółno w ich wodzy zwrotne było, zwinne, lekkie. Przemykało przez ciasne przesmyki, kręte prostki. A oni, wiosłując od niechcenia, gwarzyli o zwierzu i borze, o życiu letniem i zimowem tej Bożej głuszy, tylko nie było mowy o ludziach.
Wreszcie wypłynęli na bezbrzeżną połać zatopionych nizin, porosłych szuwarem i tatarakiem. Zrzadka jak bukiety stały łozowe krzaki i wypryskały nad kobierzec zielony czuby wodnych żabieńców i kobylnika.
Badawcze oczy rybołowów objęły to wodne pole umilkli — fajki wsunęli w zanadrze, przysposobili się do roboty.
Odrowąż wiosło ujął staranniej, Rosomak swoje ujął w lewą rękę i z koszem w prawej stanął na samym czubie łodzi, kędy tylko na dwie stopy było miejsca i najlżejsze zachwianie groziło przymusową kąpielą.
— Może ja pomogę wam wiosłować, ojcze, — rzekł Coto.
— Cyt! siedź cicho! nie przeszkadzaj! — fuknął dziad, wpatrzony w Rosomaka. Czółno posuwało się powoli — prawie dnem muskające o trawy.
Rosomak oczami badał toń — i niekiedy ruchem
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/151
Ta strona została przepisana.