Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Podał się naprzód, wyprężył i skoczył. Cisnął kosz i siebie zarazem. Woda bryznęła pod nim, zakotłowało w koszu — nie podnosił go — ale przez wierzchni otwór ramię zanurzył.
— Jest! jakiś ludojad! — zawołał.
Odrowąż czółnem nawrócił — Coto zelektryzowany skoczył też do wody i do kosza się cisnął.
Po chwili trudu Rosomak zdobycz przytrzymał — Odrowąż wiosłem kosz podważył, Coto go do czółna wygarnął:
— Sum wąsacz! Osobliwość! Trzymajcie pod koszem, bo wyskoczy! No, teraz do domu wracać. Udało się, jak w bajce.
— A czemu wuj nie zrzucił koszuli i chodaków! — zaśmiał się Coto, gdy obadwa, do cna zmoczeni, znaleźli się w łodzi.
— Bo mi nie poradziłeś! — uśmiechnął się Rosomak.
Teraz dla rozgrzania parli łódź żywo, a Odrowąż takie znał prostki i przesmyki, że ani się obejrzeli, byli w swej przystani.
Rosomak huknął — nikt mu nie odpowiedział, tylko Kuba przyśmigał po gałęziach i skarżył się, że głodny. Odezwała się też klacz i nawet apatyczna Hatora oznajmiła, że jej się należy południowy obrok. A słońce stało dobrze po południu. Chata była pusta. Na stole leżała kartka od Żurawia, że przyszedł po niego chłop o ratunek dla chorej żony i że wróci zaledwie na noc. Ale Pantera o sobie żadnego nie składał raportu i Rosomak głową pokręcił.