Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Figiel jakiś, komuś płata, albo zaspał w puszczy. No — bierzmy się do roboty! Rozpalaj ogień, chłopcze, i przebierz się. Ja domowników nakarmię i krowę wydoję. Zaraz nam trzeba ryby oprawić, bo upał. Naści, Kuba, orzechów — nie lamentuj!
Odrowąż nie dbał o obiad i spoczynek. Zaraz suma na trawę wywlókł, zabił i jął śluz ze skóry wiechciem i popiołem oczyszczać. Coto skoczył mu do pomocy.
— Pantera opowiada, że raz w brzuchu suma znalazł żydowskie bogomolje. Podobno połknął cyrulika, który się utopił.
— A pantofle strawił. Ho, ho, Pantera widział pewnie i króla wężów z kamykiem, co czyni niewidzialnym. Tego kamyka on często używa!
— On także opowiadał, że dał gadzinie rozdrażnionej gałązkę lipową do ugryzienia. No — i gałązka zrobiła się gruba jak kołek. Czy to być może!
— Wszystko być może — byle znalazł się głupi, co kłamcy uwierzy.
— On mi obiecał to pokazać, tylko żmii nie spotkaliśmy temi czasy.
— Jak się trafi żmija, to właśnie lipowej gałązki nie będzie pod ręką.
Rosomak przyniósł im mleka i chleba, na gotowanie obiadu nie było czasu.
Zajęli się wszyscy trzej sprawianiem ryby; i tęgo się zmachali, gdy wreszcie ukazał się Pantera, niosąc w ręku przepysznego ziolonogłowego kaczora.