Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/159

Ta strona została przepisana.

wielka, a sznurki od wędek o nogę zaczepić, to i przespać się można. Jak kaczka się złapie, to sama znać da i obudzi, za nogę ciągnąc!
Rosomak ryby sprawiał i ani słowem się nie odezwał, ale milczenie to dobrze Pantera rozumiał, bo po chwili zaczął się usprawiedliwiać.
— Właściwie myślałem, że się szczupak złapie, ale te kaczki to takie obżarte, że szufluje błoto — na nic nie zważając. No i te kaczory, to nicponie. Gniazda nie patrzy, samki nie pilnuje, o małe nie dba. Łobuzy błotne! Prawda, wodzu? Rospustniki to — i byłyby pewnie nawet pijaki, żeby kto tam na bagnie wódkę szynkował.
— Jeśliś się uczynił kaczym misjonarzem, to w ten sposób obyczajów nie poprawisz.
— Zawszeć o jednego zbereżnika mniej!
— Pozostali cnoty nie nabiorą, ale chytrości w unikaniu — misjonarza!
— Gotowe! — zawołał Pantera, prostując się. — Teraz niech nam doktór gotuje głowę suma, a ryby do pieca. A żeby wódz na mnie nie był krzywy za tego marnego kaczora — to ja powiem, żem odkrył osobliwość. No — mówić?
— Pleć, pleciugo! — zaśmiał się Odrowąż.
— Znalazłem gniazdo kaczki na drzewie. Dalibóg — na sośnie.
Rosomak ruszył ramionami, Coto parsknął śmiechem.
— Bywa! — potwierdził Odrowąż. — Nawet ci opowiem jak małe wyprowadza, bom widział: brała każde