Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/165

Ta strona została przepisana.

Wziął tedy każdy kowadełko, młotek, kosę bez rękojeści i rozpoczęło się staranne, delikatne kucie.
— Hej kwiaty, zioła, manny, kostrzewy, tomki wonne i kto was tam zliczy i nazwie. To wasza śmierć kosę ostrzy i zębi! — rzekł Rosomak jakby z żalem, i z cicha, że go tylko druh Żuraw słyszał.
— Jedno dla drugiego żyje i ginie. Zostanie W ziemi korzeń — jak dusza! — odparł Żuraw.
— Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń! — podzwaniały po stali młotki, jakby dawały sygnał roboczego boju, a Odrowąż, jak wódz, każdą kosę niby klingę szabli pod słońce obejrzał, za godną uznał, lub sprawić jeszcze polecił, a dla Cota sam ostrze wyklepał, w rękojeść osadził.
A właśnie i chłopcy nadbiegli — zjajani, zamoczeni — w odzieży podartej, ale rozbawieni i śmiejący — niosąc w tryumfie kapelusz i chodak Pantery.
— Tropiliśmy jak ogary, ale Pantera od ogarów śmiglejszy! — wołał Coto.
— Rzuciłem wam chodak i kapelusz i widziałem jakeście lecieli, z nosem u ziemi — a ja siedziałem na Proszalnej Babie — nisko nad ziemią, a potem zeskoczyłem i poczedłem do chaty. Z was, rekruty, myśliwi z torbą na śliwy.
Odrowąż skinął na Cota i wyprowadził go na polanę.
— Masz, dzieciuchu, kosę. Przypatrz się jak osadzona. Tu oto ostrze, założone na dzierżak, pierścieniem żelaznym i klinkiem umocowane. Czasami, bywają okazje u nas, że się na sztorc oprawia, i wtedy kosiarze już się kosynierami zwą i koszą wraże łby.