Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/167

Ta strona została przepisana.

— Może oni — może ich dzieci lub wnuki. — Sprawiedliwość przyjdzie — i sąd być musi — odparł poważnie Rosomak.
Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń! wydzwaniała lita stal kos. Chłopaki zawzięcie słali pokosy. Ledwie ich zwołano na wieczerzę, a potem leżąc obok siebie na sianie gwarzyli.
— Jabym chciał dostać się do Ameryki! — mówił Jasiek. Ojciec powiada, że tam już jest z naszych wojsko, co tu przyjdzie — Mochów i Szwabów prać.
— U nas w szkole jest tajny związek wojskowy. Po nocach się ćwiczą. Mają rangi i odznaki — i przydomki. Ale to wielki sekret — i małych się nie przyjmuje, bo mogą się wygadać. A za zdradę kara śmierci. Ten, co stoi na czele, nazywa się Kruk — i tylko dwóch wie, który to.
— Jabym się chciał nazywać Strzała.
— A ja, Tur.
— Spać, smyki! — zawołał Pantera ze swego legowiska. Koszulę to jeszcze w zębach nosi, a już spiskuje. Wojaki, Tury, Strzały! A do krynicy po wodę w nocy lęka się iść, a byle za furtkę — to już zabłądził! Ojczyznę chce odwojować gębą, ale sam sobie w żadnej biedzie nie poradzi!
— To się pokaże przy okazji! — odparł zuchwale Coto i zaczęli szeptać z Jaśkiem.
Zdawało im się, że wcale nie zasnęli, to też bardzo byli zawstydzeni, gdy ich Pantera wyciągnął z siana za nogi, wołając, że kosiarze czekają.