Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/168

Ta strona została przepisana.

Ranek był ledwie perłowy i słońce nie wstało, gdy ruszyli szeregiem za przodownikiem Odrowążem, znacząc ślad ścieżki na rosie. Stary półgłosem odmawiał pacierze, a wszyscy milczeli.
— Śniadania nie będzie? — spytał Coto Jaśka.
— Z rosą najlepiej się kosi. Jak słońce wstanie matka śniadanie przyniesie. W południe będziemy spać!
Wyprowadził Odrowąż swą gromadkę na szeroką haliznę wśród lasu — przeżegnał się i zakos pierwszy położył. Za nim stanął Rosomak — i po kolei wyciągnęli się w szereg, siekąc równe sznury, ścieląc jednostajne wały trawy.
— Całe głupstwo! — myślał Coto, machając zajadle za Żurawiem, który czynił jakby od niechcenia, ruchem swobodnym, bez wysiłku. Doszedł do skraja Odrowąż i, zachodząc na następny zakos, po robocie śledził.
— Coście się tak zgrzali, chłopcy! Za łakomo zajmujecie — ot, grzywy zostawiacie. Drobniej, wolniej, a to i do południa nie wytrzymacie!
— Ale o! Wcale nie ciężko! — odparł Coto, zsuwając kapelusz z czoła i stając w pozycji do ostrzenia kosy.
— Zobaczymy tę łatwość jutro! — ozwał się Pantera. Machasz jak wiatrak skrzydłami i znaczny będzie twój pokos na każdej polanie. Szczęście, że jutro, ani ręką nie ruszysz, po tym impecie. A kosę ostrząc nie gap się na drozdzie gniazdo, ale patrz jak i poco pociągasz „manteszką“, bo i do południa ostrze bez klepania nie starczy.
Ale Coto w swej zarozumiałości ino ramionami rzucił.
— Pantera zawsze do mnie coś czuje!