Legł jeden pokos i drugi, aż się ukazała Szczepańska ze śniadaniem. Spoczęli tedy w cieniu na krótką chwilę posiłku i wrócili do pracy. Słońce poczęło mocno dogrzewać, kosili tylko w bieliźnie, pot spływał po twarzach i rękach, lica gorzały krwią. Nie odzywał się nikt, rozprężały się płuca pospiesznym tchem, spiekały się wargi pragnieniem.
Gdy zachodzili na nowy pokos ledwie był czas obetrzeć twarz rękawem, a już niestrudzony Odrowąż odsadził się naprzód i słał trawę na nowy wał.
Aż wreszcie na słońce spojrzał i stanął.
— Jedenasta, — rzekł — teraz poleżymy, prześpimy się, posilim, aż żar spadnie. Na wieczorną rosę trza poczekać!
Na to hasło sforna jego komenda w mig się rozprzęgła, zostawiając kosy jak broń na placu boju.
Okazało się, że kosząc każdy coś sobie upatrzył. Rosomak odszukał łozowy krzak wynalazł w nim gniazdo, Żuraw nożem wykopywał jakiś korzeń, Szczepański wyrąbał specjalnie zgiętą brzostową gałąź, Odrowąż wycinał hubę dębową, Pantera dopadł do napół dojrzałych poziomek.
Tylko chłopcy padli na ziemię jak martwi i natychmiast zasnęli.
Nie słyszeli sygnału na obiad, nie było sposobu ich rozbudzić.
— Niech śpią — zdecydował Rosomak — przyniesiemy im tu jedzenie. Ochwacili się doszczętnie.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/169
Ta strona została przepisana.