Gdy się zbudzili, był wieczór. Zerwali się, obejrzeli — byli sami na skoszonej polanie. Obok nich stały dwojaki z jedzeniem i dzbanek z wodą.
— O Jezu! — krzyknął Jasiek — przespaliśmy cały dzień.
— I jak im się pokazać na drwiny Pantery — jęknął Coto.
Zamyślili się frasobliwie.
— Bo i wstyd! — szepnął Jasiek, blizki płaczu.
— Już lepiej wcale się nie pokazywać.
— A jakże?.
— Uciec.
— No i co?
— Gdzieś osiąść osobno w puszczy, na jakimś niedostępnym oblewie.
— Tobie moża, ale nie mnie. Matka będzie się trapić! — odparł poważnie Jasiek. Chyba jej powiem.
No to leć i powiedz.
Pobiegł Jasiek, a Coto zaczął tworzyć plan owego osobnego bytu: schroniska na drzewie, posiłku z jagód i jaj ptasich — i zaczął mu się ten projekt podobać — gdy nadbiegł Jasiek.
— Matka mówi, że dziadzio zostawił dla nas rozkaz, żebyśmy poszukali raków na wieczerzę. Umyślnie nas zostawili.
— Może to nie prawda?
— Matka mówiła, słyszysz! Matka i za górę złota nie powie nieprawdy! — oburzył się Jasiek, i gotów był do bójki, żeby tamten ośmielił się pisnąć.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/170
Ta strona została przepisana.