Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/176

Ta strona została przepisana.

kury do żony. Brał dziecko na ręce i nosił je, pokazując kwiaty i motyle, i prawił różne gadki.
Matka zostawiała ich wtedy i szła do chatniego gospodarstwa.
Umiała je prowadzić i miała czas na wszystko. Chata była umyta i ukwieciona, posiłek zwarzony, bydlątka dopatrzone, odzież i bielizna uprana. Gdy wracali z roboty, mogli spoczywać, nawet drwa znajdowali urąbane i pościele czysto zasłane, a kobieta uśmiechnięta, jasna wewnętrzną szczęśliwością miała dla każdego dobre słowo, żart i staranność.
W duszy Cota, którą miasto, koleżeństwo i złe książki już skaziły, odzywały się czasem głosy jakby wstydu i skargi. „Matka“, jakże on bywał dla swojej zuchwałym, lekceważącym, niechętnym. A profesorowa! Boże, czy Pantera o niej zapomniał, czy nie zażartuje kiedy, wobec tej „matki“, i co ona wtedy o nim pomyśli. A wiersze, które pisał do Wandy Albersonówny, znajomej ze schodów, rozczochranej, rudej zalotnicy, pensjonarki!
Przechwalał się przecie z jej zaczepek, spojrzeń i chichotu przed kolegami, mówili przecie często o rozpuście i drwili z panien. Coto nie śmiałby odezwać się o tem do Jaśka, z którym przecie zawarli przyjaźń i zmawiali się na różne awanturnicze wyprawy i snuli fantastyczne życie.
Najbliższym celem tych marzeń było otrzymanie leśnych nazw i przyjęcie w poczet leśnych ludzi.
— Tobie pół biedy, Jaśkiem Cię wołają, ale mnie jak kto powie: Coto! — to jakbym w ucho dostał. Już się