Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/177

Ta strona została przepisana.

o nic nie pytam, już wszystko leśne rozumiem i zawsze: Coto!
— Trzeba czemś się wsławić, coś zdobyć. Żeby tak nazwali Lisem?
— Lis, dobrze! Ale jak to zdobyć?
— Czekaj! Jak się z sianem skończy, poszukamy jam. Wykopiemy całe gniazdo! Wódz Rosomak będzie rad, bo lisy tępi. Albo żeby znaleźć orle gniazdo, ale to chyba na przyszły rok! Ot, Orłem się zwać!
Marzenia te przerywały sen, a może i we śnie dalej się snuły, bo często w nocy Szczepański lub Pantera trącał chłopaków i upominał:
— A to rajkocą i krzyczą przez sen jak żaby w błocie.
Chłopcy milkli przestraszeni:
— Ojej, jeszcze nas Okrzakiem lub Bąkałą nazwą! — szeptał Coto.
Gdy kopic postawili kilkanaście, zjawił się pewnego ranka na polanie gdzie grabili Pantera oklep na Łatanej skórze, ubranej w chomont i zawołał:
— Coto, postąpisz z piechoty do konnicy.
— Aha, jutro stogi staną! — ucieszył się Jasiek.
— Nie jutro, a dziś. Do południa trzeba kopice wszystkie ściągnąć ot, tutaj, a od obiadu cały leśny naród stoży.
— Rozkaz ojca Odrowąża, bo jutro ulewa!
— Oj, to dobrze! — wyrwało się chłopcom.
— Że pokosy zmokną to dobrze!? Oj, gospodarze, z was, co mają tylko stodołę pod kapeluszem, a w niej wróble się gnieżdżą! No, żywo, bierz Jasiek linkę, a ty