Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/178

Ta strona została przepisana.

Coto, gramol się na szkapę! A może ci zydelek podać? Zaczynajcie od najdalszych. Muszę, matko, z żonką się przywitać! Wziął dziecko na ręce i zaczął z niem tańczyć, pośpiewując:

Pada deszczyk, pada, po drobnej krzewinie
Kochaj że mnie, żonko, ino nie zdradliwie.

— Oj zięciu, zięciu, deszczu nie wywołuj, córki mi nie bałamuć, a chłopaków pokieruj! — śmiała się Szczepańska,
— Prawda! Coto pewnie pojęcia niema, czy koń ciągnie pyskiem czy ogonem.
— Są ludzie, co ciągną tylko językiem! — warknął Coto.
Pantera parsknął śmiechem.
— A toci rekrut pyskaty. Ochrzczę cię napewno Gęba Rusznica. Zobaczysz! No, jazda smyki!
— Może pyskować Coto, gdy mu ubliżają! — ujęła się Szczepańska. — Za dwóch robi i składnie mu idzie na cud!
— No, kiedy matka za nim, to już nie ubliżę. Zajeżdżaj Coto do tej kopicy. Stój!
Tedy otoczył kopicę linką, przyciągnął na supeł, założył zań orczyk, który się wlókł za postronkami chomąta, i uderzył dłonią po grzbiecie klaczy.
— Jazda, kieruj po równem, na polanę.
Zgarnęła się w sobie Łatana Skóra i posunęła się jak żywa kopica. Jasiek z Panterą eskortowali.
Gdy trzy kopice były ściągnięte, Pantera zostawił robotę chłopcom, a sam zaczął łozę rąbać i ułożył