Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/179

Ta strona została przepisana.

spód pod stóg. Na sygnał obiedni robota była skończona i chłopcy oba konno ruszyli do chaty — śpiewając.
— Będzie deszcz! Dziadzio się nigdy nie myli. Popłyniemy na jezioro, na raki, na rybę — będziemy pływać, nurkować! — cieszyli się rzetelnie, jak dzieci!
Odrowąż po niebie frasobliwie śledził, nie dał chwili spoczynku. Ledwie przełknęli strawę, już pędził.
— Żywo, widły, grabie! Wszyscy! Chałupę zostawić pustą. Żywo, bo nie zawierszymy! — Pobiegli wszyscy kłusem. Założono stóg, stary stanął na tym spodzie, a wtedy wszyscy, z gorączkowym pośpiechem, zaczęli zbierać siano na widły i podawać mu w górę.
I znowu przekonał się Coto, że był głupim rekrutem. Gdy tamci wszyscy nabierali na widły naręcza ogromne, że aż się gięli pod ciężarem, gdy wznosząc brzemię zadawali na stóg, jemu siano umykało, rozsypywało się, że donosił puste widły, i rozpoczynał robotę napróżno blizki płaczu, a omdlewający z nieużytecznego wysiłku.
A towarzysze byli tak zajęci, tak spieszyli, tak ciężki mieli trud, że wprawdzie nikt zeń nie drwił, ale też nikt nie uczył i nie pokazywał sposobu. Pracowali milcząc, popędzani jakąś grozą, która się zbierała w niebie, wypełzała z ciemniejącego widnokręgu.
Stóg rósł, niknęły w nim kopice — był już tak wysoki, że przystawiano doń drabinę, wbito między szczeble żerdź, na której konno umieścił się Szczepański, odbierał pełne widły i podawał wyżej. Zwijali się