Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/180

Ta strona została przepisana.

zajadle, gorączkowo, bez chwili odetchnienia, aż z góry rozległ się głos Odrowąża.
— Zawierszam. Dobra nasza! Zbierajcie czysto, obierajcie boki grabiami, szykujcie powrósło! Już nam deszcz nie straszny. A deszcz już leciał, już wicher się zrywał, chmury wychodziły nad las, zaczynało w nich huczeć, jak werbel na bitwę.
Ludzie jeszcze zajadlej pospieszali.
— Powróz prządź, ot tak! — zawołał Jasiek zdyszany, przypadając z Cotem do stogu i snując zeń siano, które Szczepańska skręcała w powrósło.
A tamci zbierali rozstrzęsione resztki kopic i podawali, wołając ochryple.
— Zabieraj — hop — odbieraj!
Wicher począł się z nimi borykać, szarpać siano, wydzierać z rąk brzemiona.
— Dawajcie sznur! — krzyknął Odrowąż.
Podano mu dwa, skrzyżował je na szczycie, końce utwierdzono w ścianie, z wideł uczyniono parę stopni, po których stary zsunął się na ziemię.
Tedy się przeżegnał — jakieś litery w powietrzu w stronę chmury nakreślił.
— Nad chudobą naszą i nami Bóg łaskaw, dał czas i siłę — by dokonać. Niech Mu będzie cześć i chwała.
— Na wieki wieków Amen! — dopowiedzieli.
I stali chwilę wszyscy na widłach wsparci, dech łapiąc i znojone twarze do wichru zwracając, a wtem lunął deszcz i grzmot uderzył z chmury.
Tego wieczora, gdy Coto chciał wziąć łyżką do ręki, nie zdołał zgarnąć palców.