Przez czasy mnogie macierz przyroda nie znosząca jałowości zasiała tam źdźbła nasienne, nauczyła rośliny żyć na wydmie. W zagłębieniach osiadły wrzosy, tworząc zwarty kilim; na łysych czubach chwyciły się ziemi szorstkie trawy o siwych wiechach puszystych — mchy i porosty — a wśród nich jak klejnoty barwiły się w lato słoneczne żółte nieśmiertelniki, karłowate macierzanki i drobniutkie czerwone gwoździki.
— Patrzcie, jak się nasza Wdowa „wypimpiszyła“ — mawiał Pantera. — Nadziała na siebie bursztyny, ametysty i nawet nieco rubinów. Babsko udaje tylko nędzę!
Na najwyższym szczycie wydmy czerniał tej nocy stos olbrzymi, u którego Coto się wyciągnął i czekał przybycia towarzyszy.
Noc była cicha, przejrzysta, bezmiesięczna, ale pełna gwiazd i rozmarzającej lubości letniej.
Lelaki i sówki przemykały lotem bezszelestnym, polując na ćmy; z gąszczów odzywały się nawoływania żerującego zwierza, chrzęsty, szmery — z jakichś bardzo odległych ludzkich osad dochodziły szczekania psów.
Coto zapatrzył się w gwiazdy, zadumał. Pieśni płynęły mu z duszy — jakby wtopionej w to niebo i byt natury.
Czuł się zarazem bardzo małym — i bardzo potężnym: — atomem — ale atomem ołbrzyma. A wtem z daleka dobiegła doń melodya.
Towarzysze szli od chaty i Rosomak nocy tej czarownej przygrywał na skrzypcach.
Wtedy Coto zapalił stos.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/194
Ta strona została przepisana.