Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/204

Ta strona została przepisana.

mi ziemię dokoła. Przytulona trwożnie do boku matki wtórowała dyszkantem Agatka.
Ten sygnał zwierzęcy usłyszeli Rosomak i Żuraw, zajęci obserwacyą jakiegoś porostu na zmurszałej osice.
— Domowniki na krew trąbią. Coś się tam stało. Lećmy na ratunek.
I pobiegli; dopadli w porę.
Rozległy się sygnały, trąbki, gwizdki, wołania.
Nieprzytomnego chłopaka w mig przyniesiono do chaty — oddano w ręce Żurawia, do ciężkiego, bolesnego opatrunku.
Kręcił markotnie głową Żuraw, a wszyscy stali nad nim bez głosu, przerażeni; dopiero, gdy krwotok doktór zatamował i obandażował ranę, Odrowąż rzekł.
— Nie sumujcie. Żyw będzie. Doktór niech swoje robi, a ja do domu zaraz pójdę i przyniosę swoich leków. Mówię wam — żyw będzie, tylko szmat krwi stracił, to i omdlał. A wy: Pantero ze Szczepańskim skórę rysią pięknie obciągnijcie, a głowę zaraz do mrowiska zakopcie dla oczyszczenia. Rzadka sztuka, i trza będzie przeszukać; kędyś gniazdo być musi i małe, bo mleczna samica — bestya.
Gdy się Coto ocknął — leżał w komorze na posłaniu Rosomaka i czuwała nad nim Szczepańska. Przy oknie na stoliku Żuraw przyrządzał miksturę.
— Łatana Skóra! — szepnął chłopak.
— Co, dziecko? — szepnęła kobieta.
— Łatana Skóra uratowała. Już było po mnie. Dajcie pić! Doktorze — pewnie lewej ręki nie będzie?