Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/205

Ta strona została przepisana.

— Będzie, będzie! Na skrzypkach grać będziesz, tylkoś ranny. Jakże to się stało?
— Na Agatkę miał skoczyć — z konaru. Więc myślałem, że odepchnę, uduszę! Nie wiem, nic nie myślałem. — Małej żal było!
Ale to potwór — żeby nie klacz!
Mówił szeptem — rwały się słowa i zapadł w jakieś senne majaczenia. Wieczorem dostał gorączki — i powtarzał.
— Widzi Pantera, widzi Pantera — pokaże się przy okazyi, żem nie Gęba Rusznica, ani Coto głupi! Aha, Pantero, aha!
Czuwali nad nim na przemiany wszyscy — o świcie wrócił Odrowąż — z torbą pełną flaszek i maści i rzekł do Żurawia.
— Dopuści mnie doktór do pacjenta? — Uśmiechnął się Żuraw — i spojrzał wokrąg puszczy.
— Od kilku lat pod waszym rektoratem uczę się w tej Almae Mater — jakżebym waszej nauki nie czcił.
Stary mędrzec wziął tedy chłopaka w kuracyę, zlał ranę pięknie pachnącym balsamem, ugotował z ziół napoju, na rozpaloną głowę przyłożył okład chłodzący, i to sprawił, że po dwóch dniach gorączka spadła i chory zażądał posiłku, a potem spał jaknajspokojniej i poto się tylko budził, by wołać: — jeść.
A wreszcie zbudził się pewnego dnia z uczuciem ozdrowienia i jakiejś wielkiej radości życia.
Wokoło panowała cisza i słoneczność, przez otwarte szeroko okno alkierza słało się ciepło letnie