Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/207

Ta strona została przepisana.

— Wyście go ojcze bili kiedy?
— Mało. Ostatni był lat dziesięć temu. Zadarł łanię i tak się przeżarł, żem go śpiącego na drzewie dopatrzył — i zabił.
Coto siedział zasłuchany.
— Tak dziwnie cicho! — szepnął.
— Bo już lato, Lipiec. Ptaki skończyły gody — owad tylko w skwarze hula i brzęczy.
— To już dawno leżę?
— Trzeci tydzień.
— O Boże! Tyle czasu bez roboty.
— Nie wiele. Zdrową masz krew. Po kłach i pazurach rany jadem jakimś zachodzą i ciężko się goją. Bogu dziękuj, żeś miesięcy nie odleżał.
Ujął go za rękę i począł palce jakimś tłuszczem maścić i rozcierać.
— Będziesz władzę miał, ale nie zaraz. To nic! Grzyby zbierać zdołasz, a to będzie pierwsza robota. Z nowiu już powinny się wysypać, bo ziemia kwitnie.
A wtem prędkie kroki rozległy się w ogródku — i w progu stanął Bartnik, zdyszany i uśmiechnął się radośnię.
— Już uciekasz z posłania. Chwała Bogu.
Uścisnął dłoń chorego, pocałował dziada w rękę i prędko raportował.
— Wódz przysłał po miód — bo jutro u nas dożynki.
— Już — tak prędko! — zdziwił się Odrowąż.
— A bo tak! Jak ludzie zobaczyli doktora z kosą — tak się zlecieli z chorobami — a on powiada: — Zboże nie może czekać; niech kto mnie wyręczy przy kosie, to