Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/210

Ta strona została przepisana.

jeszcze go ten dzień zmęczył. A zresztą chciał przespać niecierpliwe oczekiwanie tego, „co się dla niego szykowało“.
Nazajutrz chata zawrzała zwykłym gwarem. Od świtu rozlegały się rozprawy Pantery przy obroku i doju, rozhowor Rosomaka z Odrowążem o żniwie, pogwizdywania Bartnika, kłótnie Kuby z Żórawiem o orzechy i Coto począł do nich wołać, witać.
Ale przedewszystkiem odbył się opatrunek kalectwa, z wielką pociechą i radością, bo rana bliźniła się świetnie, a potem Pantera wziął się do tualety chorego!
— Na gody, panie młody, na gody! — mówił strzygąc go, czesząc, szorując, oblekając w czystą bieliznę.
— Co za gody? Na jakie gody? — pytał Coto — dopomagając jak mógł jedną ręką.
Ale Pantera stroił cudaczne miny, a potem po swojemu „prysnął“ w las, stęskniony za bujaniem i swobodą.
Rozeszli się wnet inni, każdy do swej namiętności: Odrowąż z Rosomakiem na połów, Bartnik do pszczół — tylko Żóraw pozostał na gospodarstwie, ale się też zatopił w segregowaniu mnóstwa okrzesek, krzemiennych grotów i siekier; skorup i glinianych paciorków — zdobyczy z dalekich lądów.
Po południu przybiegła Szczepańska. Zawiesiła kołyskę z „panną młodą“ w alkierzu, jęła się po swojemu do roboty, napełniła weselem i śpiewem całe obejście.