Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/219

Ta strona została przepisana.

— Jakoś mi tu dziwnie! Inaczej jak tam u nas. Jakbym był w kościele. I cisza tu inna.
— Chram natury. Rzadko i dawno tu ludzie bywali. Uważasz te szczeliny w gąszczu? To łosie i sarnie ścieżki. Idźmy cicho i milczkiem, możemy coś pięknego zobaczyć.
Ostęp stawał się coraz dzikszy. Stare świerki cieniły go olbrzymiemi,nawisłemi gałęźmi, przeszytemi u ziemi gęstwą młodych brzóz, osik i zwałami drapieżnych jeżyn. Małe halizny czyniły powalone drzewa, osnute całe pełzającymi chmielami i powojem. Trzciny pokrywały nizy, kłębiąc się w ściany zielone, w fale nieruchome, w okopy roślinne.
I wśród tego wiły się ciasne, przetarte szlaki, którymi leśni ludzie przesuwali się powoli, starając się stąpać bez szelestu, nie trącać zielonych ścian. Cisza była tak głęboka, źe słyszeli kucie dzięcioła za topielą, brzęk pszczół, żerujących na kruszynach i bicie swych serc. Nie odzywali się. Czasem Rosomak stawał i pokazywał to gniazdo rzadkie, to kwiat, to wiewiórkę na świerku, to sowę, przytuloną do pnia i prawie niewidzialną, to lelaka złożonego we śnie jak sęk drzewa, tak szli — czytając księgę lasu.
Nagle drgnęli — i znieruchomieli w cieniu świerku. Gdzieś na prawo, w gąszczu, coś się odezwało. Było to jakby pobekujące, głuche stęknięcie i trzask łamanych gałęzi.
Rosomak wziął za ramię Orlika i wsunął go za sobą pod nawisłe gałęzie. Niewidzialni zastygli w nieruchomości — w oczekiwaniu, w napięciu wzroku i słuchu.