Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/220

Ta strona została przepisana.

Gąszcze ożyły. Jakaś moc druzgotała krze i młode drzewa, jakiś huragan je chylił i roztrącał. Głuche, ponure mruczenie i trzask, jakby drewnianych kołatek.
Na roziskrzony, pytający wzrok chłopca, Rosomak szepnął prawie bez dźwięku:
— Łoś idzie. Olbrzym!
I nagle rozwarły się gąszcza, znikły jakby zdmuchnięte wichrem i na haliznę o dziesięć kroków przed nimi wynurzył się kształt potworny i fantastyczny.
Na razie Orlik nie mógł zrozumieć.
Zwierz to był, czy ruchomy roślinny gąszcz?
Nogi tonęły w krzakach, a potworny łeb był jedną masą zieleni, oplątaną wokół kilkunastoramiennych rogów.
Masę tę zwierz rył, tarł wokół siebie, zbierając więcej i więcej chmielu, jarzyn, gałęzi. I oto, czemś zaniepokojony, stanął na haliźnie i wyprostował się w całej potędze.
Parsknął i zawęszył. Ciemne, poważne oczy rozejrzały się w kolo, nagie, rozdęte chrapy zdawały się pytać, badać, myśleć. Doleciała go woń nieznana, tajemnicza, a instynktowi groźna — dymu.
Nie spłoszył się jednak — ufny w swą mocarność, śmigłość nóg, znajomość puszczy.
Parsknął raz i drugi ze wstrętem, z pomrukiem jął znowu drzeć rogami pnącza i powoli ruszył dalej, klekocąc racicami.
Za nim, korzystając z trzasku łamanych odrośli, ruszyli ludzie.
— Godowa pora! — szepnął Rosomak.