Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/223

Ta strona została przepisana.

tam potem rzeka się zabagniła i odcięty ostęp ze wszech stron, a i nie łakomy, bo ani łąki, ni grzybów niema. Matecznik odwieczny. Na głuszce kiedyś się wybrałem, ale po barki wpadłem i ledwie żywy wróciłem.
— Sprobujemy łosiego brodu. Teraz, chłopcy, trochę gałęzi na szałas urąbcie i przepłoszcie żmije, bo ich tu pełno. Powieczerzamy i spoczniem!
— To może tam leży chorąży? — szepnął Orlik do Bartnika — i może ten łoś i te głuszce, co tam mieszkają od wieków, znają jego mogiłę.
— I może tam żyją pszczoły po odwiecznych barciach i całe drzewa pełne są miodu.
— I może tam rysie się lęgną i siwieją ze starości.
— I może jeszcze są niedźwiedzie!
— A jedno pewne, że orzechów tam jest pewnie moc! — rzekł Pantera, układając na liściach pieczone rydze na wieczerzę.
Zmęczenie pracy i skwaru wnet objęło wszystkich. Zakopali się w mech szałasu, Odrowąż u wejścia rozpalił dymne, z mokrych gałęzi świerkowych ognisko, i tak zabezpieczeni od komarów i żmij posnęli marząc o jutrzejszych odkryciach i cudach.
Zbudził ich rzeźwy chłód poranku.
Biała rosa leżała na ziemi, Odrowąż mrucząc Godzinki, zbierał z rusztów grzyby. Żuraw szukał napróżno na brzegu bagna wody do mycia, Rosomak obierał z pleców Bartnika leśne kleszcze, pozbierane w gąszczach, Pantera już skwarzył na węglach rydze. Ą wszyscy się spieszyli, gnani ciekawością.
— Prowadź Orliku! — zakomenderował Rosomak.