— Byleś trafił — zaśmiał się Pantera.
Ale Orlik już się nauczył kierować, bo już umiał czytać las jak książkę. Poskoczył na czoło szeregu i bez wahania ruszył, w myśli sobie wczorajsze obrazy odnajdując.
— Przechodziliśmy obok olszyny — tej tam, co ma złamany średni konar — potem na tę czerwoną jarzębinę — potem na osinę z dziuplem, z której grzywacz wyleciał — ma tam pewnie małe! A teraz przez ten zwał — co na nim były pióra z jastrzębiego mordu a potem na ten świerk, co na nim hulała wiewiórka, i na ten zawrót ścieżki, co na suchej łozie ma pęczek sarniej sierści.
Przypominał, odnajdywał i prowadził bez wahania, aż wreszcie stanął i rzekł:
— Tu, z tych gąszczy wychynął — i stał. A myśmy byli.
— A widziałeś srocze gniazdo, za plecami! — spytał Pantera.
— Nie. Patrzałem na niego, jak na zjawę. A tędy runął na przełaj — do brodu.
Stanęli wkrótce nad czarną wodną ścieżką. Rosomak na czoło się wysunął i zaczął się rozbierać.
— Odzież w tobołek i na głowę, bo może miejscami i nie zgruntujemy.
— Ba, ale nas pijawki żywcem pożrą — zaprotestował Pantera.
— Dobrniemy żywi, a tam się oczyścimy z plugastwa. Odzież bardzo będzie zawadzać.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/224
Ta strona została przepisana.