Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/225

Ta strona została przepisana.

Rozebrali się tedy i Rosomak zsunął się w czarną, wstrętną, gęstą wodę.
Spód był grząski, ale posuwali się naprzód, krzywiąc się i parskając z obrzydzenia gniłych, cuchnących wyziewów bagna. Woda sięgała pasa, następnie ramion, wreszcie Rosomak zaczął płynąć. Błotniaki pozrywały się z kęp, krzycząc z podziwu i trwogi. Bród się łamał i zakręcał. Zdawało się ludziom, że chyba nigdy się nie skończy. Orlik czuł, że lada moment wyciągnie się na kępę i umrze, taka gd ogarnęła niemoc i rozpacz.
Aż w tem rozległo się wołanie Rosomaka.
— Już dopływamy. Mam grunt pod sobą — i Medwidły tuż.
Szczeliną wodna ścieżka wnurzała się w dwie ściany leśne, utworzone z trzcin, kolących krzów i bezkształtnych trupów jakichś zwalonych drzew. Na pierwszy pień wypełzł Rosomak i odsapnął.
Po kolei wynurzali się inni i obsiedli omszały czarny konar, dysząc i milcząc.
Wszyscy byli czarni od mułu aż do twarzy i wyczerpani zupełnie.
Odrowąż spojrzał na słońce i rzekł.
— Brnęliśmy półtorej godziny. Musi być ze dwie wiorsty. Tęga przeprawa.
— Obierajmy pijawki! — zawołał Pantera. — A tu nawet niema gdzie się opłukać. A cuchnież to plugawe bagno. Chwilami chciałem nos schować do kieszeni — ale kieszenie w tobołku na głowie.
— Od dziesięciu lat nie było takiego suchego