Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Na pół pełzli pod zwałami. Prostowali się czasem, wydrapywali na zmurszałe kłody — starali się zoryentować w kierunku, nie zbłądzić z powrotem. Aż zagrodziła im znowu drogę — wodna żyła brodu.
Zniecierpliwiony Rosomak zsunął się w błoto.
— Ostatecznie — łosie do czegoś dążą — do jakichś dalszych rewirów — ku jeziorom! Bród coraz płytszy.
Mieli ręce i twarz we krwi od kolących roślin i żądeł bąków i komarów — odzież zabłoconą i podartą — było lżej brodzić, niż wojować z gąszczem.
Patrzały na nich ze zdziwieniem węże, wylegające po pniach, pomykały z wrzaskiem sójki i orzechówki — i nagle posłyszeli plusk i beczenie.
Ledwie się wtulili do brzegu — przeleciało obok nich stadko saren — z rogatym kozłem na czele.
— Ładny rogal! — rzekł Odrowąż z żalem myśliwskim.
A Rosomak z uśmiechem radości patrzał za nimi.
Wydostali się i błota na zwierzą ścieżkę. Rosomak dobył swą gwizdawkę i dał sygnał towarzyszom.
— Dziki tu gdzieś niedaleko leżą; barłóg czuć! — zauważył Odrowąż — i wnet wskazał przemykający, niski, rudy cień.
— Co tu może liszka szukać o tej porze. Łup jakiś ma! Ot — i drugi smyrgnął.
Ruszyli żywiej naprzód — i wynurzyli się nagle na stratowaną haliznę.
— Ot co jest! — zawołał stary, wskazując.