Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/228

Ta strona została przepisana.

Na środku polanki na więdnących ledwie zielskach, zdeptanych jak tok, leżał nieżywy, młody łoś. Miał złamane kręgi, wyprute wnętrzności i całe ciało stratowane racicami.
Pochylił się nad nim Rosomak.
— Ten olbrzym go pewnie zamordował, ten com go widział wczoraj. Ale bitwa była ciężka — udeptali ziemię jak na turnieju.
— A ile tu śladów. Rachuję, że klemp było ze siedem na godach. Spory młokos - siedmiolatek! Już go liszki napoczęły — tej nocy wilki dokończą. Żeby strzelby, zasadzkę można zrobić — tylko, że skóry nic warte.
Rosomak zaczął gwizdać — w pewien, znany towarzyszom, sposób, by ich zwołać co rychlej.
Odpowiedziały odzewy coraz bliższe, wreszcie wszyscy się zebrali i gwar napełnił puszczę.
— Patrzcie, smyki, do czego doprowadzają amory! — śmiał się Pantera do chłopców.
A Żuraw badał po naukowemu zwłoki i rzekł:
— Szkoda, żeśmy nie widzieli turnieju. Bronił się po bohatersku. Jedną rosochę ma zupełnie utrąconą i przednią nogą złamaną. Upadł — i wtedy rozprół mu jelita i zdeptał.
— I poprowadził stado za sobą — tamtędy. Ławą szli, jak prawdziwe weselne grono!
Praktyczny Pantera z Odrowążem już rozpalili ognisko — już stary zabierał się do zdjęcia skóry.
Chłopcy gapili się ciekawie, Żuraw badał obsady