Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/230

Ta strona została przepisana.

Jakoż szlak wyprowadził ich poza ostęp — znowu niezmierzoną bagien płaszczyzną.
Łosie poszły błotem — na przełaj, ku dalszym czerniejącym leśnym ostępom.
Ale gdy tak wynurzyli się z gąszczy — nagle na prawo — blisko — porwało się stado żórawi z ogłuszającym — bojowym wrzaskiem.
— Ot i żórawie lęgi! — ucieszył się Rosomak.
Szara chmura ptaków podniosła się w powietrze, zataczając koło — i oto z tej chmury jeden, raptem spadł pod nogi ludzkie.
— Instynktownie Orlik rzucił się ku niemu i porwał w ręce.
— Baczność! — krzyknął Rosomak.
— Ale już było zapóźno. Ptak uderzył chłopca dziobem tak silnie w głowę, że ten jęknął z bólu i puścił go. Żuraw roztoczył skrzydła do wzlotu ale spadł powtórnie. Lewe skrzydło miał złamane. — Tedy chciał umknąć piechotą, ale Rosomak z błyskawiczną szybkością cisnął mu na głowę swą bluzę — obezwładnił, skrępował i wziął pod pachę.
— Skazany na śmierć głodową. Niech idzie do nas na domownika. Taką zdobycz warto brać i trzymać. Możemy wracać — i rozkładać na noc obozowisko. Daj Boże jutro na wieczór wrócić do domu.
— I ten okropny bród do przebycia! — stęknął chłopak.
— Widziałem żeś ledwie dobrnął. Wrócisz wygodniej. Zwiążemy tratewkę z leszczyny — naładuje-