Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/239

Ta strona została przepisana.

ruszyli na połów około południa i zapędzili się do jeziora w nadziei zdobycia suma. Ale dzień był niepomyślny i po raz setny zastawiali brzeg siecią podwójną bez żadnej prawie zdobyczy.
Nagle Rosomak głowę podniósł, nasłuchując.
Gdzieś daleko zagrała trąbka, umówione hasło, dwa krótkie po sobie następujące tony.
Znaczyło to: „Wodzu“!
Rosomak swoją specjalną, kościaną świstawkę do ust podniósł i odzew dał.
— To chłopcy czegoś chcą! — rzekł, wracając do wiosła.
— Nogę który złamał czy rękę — mruknął Odrowąż.
— Nie. Wołaliby doktora. Oni nie wzywają do siebie, któryś do nas leci z wieścią. Coś znaleźli.
Trąbka powtórzyła znowu wołanie, potem ścichła, widocznie poszukiwacza doleciał odzew, i oto z gęstwiny wynurzył się Orlik spocony, zjajany, ubłocony i począł coś krzyczeć z daleka.
Odrowąż zwrócił ku niemu łódź.
— Ojcze, wodzu! — wołał chłopak, dech łapiąc. — Znaleźliśmy mogiłę. Chorąży, strzelba i Orzeł! Nasz Znak! Znaleźliśmy! Chodźcie! Tamtych już zwołaliśmy. Bartnika zostawiłem na honorowej warcie. Lećmy!
Bez słowa — w wielkiem wrażeniu — wysiedli na brzeg i poszli za chłopcem. A on opanowany tem ich skupieniem i milczeniem ścichł także.
Aż stanęli na miejscu, w czarnym borze, nad sen-