Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/240

Ta strona została przepisana.

nym, wodnym zalewem. Nocna burza powaliła olbrzymi, napół suchy, prawieczny dąb. Legł szczytem aż w wodę i rozdarł się jego pień, otwierając zmurszałe wnętrze.
Przy tem stał Bartnik, wyprostowany, zastygły w pozycji żołnierskiej, w kapeluszu na głowie, z nieruchomym skupionym wzrokiem warty — i stali Żuraw z Panterą obnażywszy głowy — bez głosu.
Pochylił się Rosomak i Odrowąż.
We wnętrzu dębu ujrzeli ludzki szkielet. Mały, szczupły kościec wyrostka zachowany w całości, jako był ujęty w ściany drzewa. U prawego boku leżała stara, rdzą przeżarta strzelba, a u lewego, przy sercu, zetlała szmatka amarantu z przebłyskującemi srebrnemi nićmi.
Ku słońcu patrzały głębokie oczodoły, a trochę rozwarte, zdrowe zęby zdawały się uśmiechać; i tak leżał z bronią u nogi, z chorągwią swą u serca — Chorąży.
Wyprostował się Rosomak i, odkrywszy głowę, zaintonował:

Boże, coś Polskę przez tak długie wieki

Ramiona Bartnika drgnęły, jakby chciał sprezentować broń, a zbiorowy głos podchwycił:

Otaczał blaskiem potęgi i chwały.

Odrowąż klęczał i modlił się, a po zmarszczkach płynęły mu łzy, jak paciorki dusznego różańca.
A gdy skończyli, kazał Rosomak świerkowemi