Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/241

Ta strona została przepisana.

gałęźmi zasłonić te prochy bohatera, zebrali się wszyscy na radę i nawet Pantera miał twarz uroczystą.
— Rozumiem jako było — ozwał się Odrowąż. — Gdy im zabrakło żywności i chłód ścisnął, musieli dążyć do osad. I tu gdzieś ranny oddał Bogu ducha, a Podlasiak wynalazł dąb spróchniały i zwłoki w nim ukrył, a potem dalej poszedł i, niewiedzący przejść, w bagnie utonął.
— Co teraz mamy czynić? — zagadnął Pantera.
— Pogrześć go, jako na to zasłużył, w tej świętej ziemi — odpowiedział Rosomak.
— Na tej górze, gdzie sygnały bojowe palono! — zawołał Orlik.
— Będzie całemu krajowi stróżował! — dodał Bartnik.
— Słusznie! — potwierdził Rosomak.
Zamyślił się Odrowąż i nagle wstał, na wnuka skinął i na Panterę.
— Pójdziemy do folwarku i nocą tu przyniesiemy deski, cichaczem, żeby do Moskali nie doszło.
— A my przy nim noc przewartujemy.
— Rankiem trumnę zbijemy i przeniesiemy prochy na górę. Ruszajmy!
Trzej wartownicy zostali. Orlik tę noc na życie zapamiętał. Księżycowa była, cicha i pełna duchowego majestatu. Rosomak się rozgadał, opowiadał mu co od rodziców wiedział, o czasach owych, o bojach, ofiarach, ruinach, we krwi utopionych nadziejach zmartwychwstania.