Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/248

Ta strona została przepisana.

— Naszykuj, Pantero, wóz. Trzeba odstawić do ludzi zapasy i zdobycze.
— Wolałbym psy łapać, jak tę drogę. Przecież zabawimy jeszcze trochę?
— Zabawimy do dnia, gdy ruszą nasze żorawie! Lada dzień z północy, dalsze — już popłyną.
— Tak! Żegnania nadszedł czas! — westchnął Orlik.
— Ba! Co ci za bieda! Wrócisz do profesorowej — zaśmiał się Pantera.
— Pantera zapomina, żem już nie rekrut Coto, ale Orlik bojowy! — hardo chłopak odpowiedział.
— On zawsze jesienią jak mucha cięty! — przeciął możliwą sprzeczkę Rosomak.
Opróżniała się chata. Szczepańska wróciła do domu lny zbierać, Odrowąż z Bartnikiem do pasieki swej i młocki nasiennego ziarna.
Na połów rybny wypływał Rosomak sam i ściągał z dalekich hatów na strych do chaty kosze i więcierze. Reszta rozpraszała się po borze; zbierali jarzębiny, żołędzie, orzechy, szyszki — i klecili powietrzne szałasy, gdzie tę zdobycz składali na żywność dla zimujących ptaków. Pracował Orlik z Żurawiem, bo Pantera, o ile nie odwoził zapasów za Tęczowy Most, po całych dniach „żegnał znajomych“, jak mówił.
Słońce wyczarowało ostatni swój kilim i rzuciło go na wszelkie halizny, góry, pustkowia. Zwarta, puszysta, subtelnie jesienna szata wrzosów ustroiła ziemię. Na tem tle panoszyły się olbrzymie muchomory, krasne kozaki i syrojadki — ostatnie grzyby.