Ranki wstawały leniwe, w mgłach chłodnych, pod stopą chrzęściały zaschłe mchy, zioła i paprocie, a cisza była taka, ze wieczorem, z oddali wielkiej, gdzie były wsie, słychać było przeciągłe, smętne, monotonne granie jesiennych, pastuszych surm.
Bór stał zadumany i zegnał lato całą tęczą barw liści gasnących.
— Na śmierć się stroją, jak na gody! Nie tak, jak głupie ludzie, co się jej boją — mówił Rosomak, patrząc na złote i purpurowe drzewa.
Co wieczór Pantera nasłuchiwał żórawi i każdy ciągnący sznur oczami przeprowadzał, aż raz rzekł szeptem do Orlika, gdy szli spać.
— Dziś na lęgach naszych było cicho, a nasz domowy cały dzień krzyczał. Pewnie je poznał na niebie. Odleciały.
— Może wódz nie zauważył! — odparł Orlik.
— Oho, na to nie licz! On wszystko słyszy! Boję się o jutro!
Ale owo jutro była niedziela i Rosomak po pacierzach zakomenderował wyprawę.
— Weźcie chleba do torb, bo wrócimy na wieczór. Trzeba żerowiska zimowe obejrzeć, wszystko zlustrować, wszędzie dotrzeć.
— Ostatnie odwiedziny! — rzekł Pantera.
Nic na to nie rzekł Rosomak i poszli swym lekkim, wprawnym chodem, co bez trudu połykał mile.
Odwiedzili pszczoły, jeziora, zakąty, tajenka ptasze, borsucze i lisie nory, obeszli stogi, ścieżki swe letnie, przesmyki po bagnach, o południu spoczęli we wrzo-
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/249
Ta strona została przepisana.