z uciśnionych płuc, a tymczasem przez ranę w ramieniu krew uciekała wąską niteczką, ale bezustannie, i wsiąkała w błoto między kłodami. Członki mu tężały, jeszcze jeden desperacki wysiłek, by się wydostać na swobodę, kilka drgnień, zęby kurczowo wbiły się w arterje martwego konia, uspokoił się na wieki.
Inni, mniej ranni, zbierali się po kilku, jeszcze zalękli szeptali między sobą, opatrując szmatą odzieży, zdartą z zabitego towarzysza, swe kalectwa.
Łyk wódki ze znalezionej manierki krzepił ich ostatecznie. Uciekali ze strasznego miejsca, ale powoli. Gdzie błysł galon starszego rangą, padali do ziemi, rewidowali kieszenie, obrywali zegarki. Ledwie mogąc na nogach ustać, obdzierali już trupa, drżącemi rękami chowali zdobycz i szli dalej, węsząc łup w powietrzu. Jęk usłyszany w przechodzie nie wzruszał ich, nie oglądali się za kolegą, bratem może, co potrzebował pomocy, każdy myślał tylko o sobie.
A księżyc wciąż patrzał na to blady, zimny, obojętny. Zaglądał w wilcze ślepie rozbitków, rabusiów, w zastygłe, strachem pokrzywione oblicza trupów; łamał swe promienie po szczątkach broni, jasnych guzików mundurów, po wyszczerzonych wściekłością zębach umarłych, po brudnej, czerwonej wodzie rowów.
Nad groblą kołowała śmierć. Zdmuchiwała gasnące światełka życia, kładła swe kościste palce na rany, tłoczyła piersi, urywała jęki, zrywała struny, studziła krew, zabierała pod swe tajemnicze berło opuszczony przez żywych plac walki.
I ona rabowała na swą rękę, przez nikogo nie hamowana.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/114
Ta strona została skorygowana.