Nie rzekł nic, nie dodał słowa do surowej krytyki strażnika, jakby się bał być stronnym w sądzie o wrogu, tylko przycisnął silnie do piersi rączki Władki i ruszył zpowrotem, ostatniem wejrzeniem żegnając Studziankę. Nie chciał myśleć o Czaplicu w takiej chwili.
I nigdy nie przypomniał sobie, jak długo szli i gdzie ich wiodła droga i co mówili z sobą. Wrażenie tych paru godzin zostało mu w duszy, jak pieśń cicha, daleka, rozkoszna. Wyrazy i treść rozpływały się w melodji, ginęły, nikły, on tylko śpiew słyszał i nim się upajał jak narkotykiem.
Makarewicz za nich oboje straż trzymał i służył za przewodnika, szperając po drodze i zaroślach, i jego głos obudził Świdę z marzenia, przypomniał, że jest na ziemi. Podniósł oczy. Przed nimi leżał już park i ogród sterdyński.
— Chodźmy, paniczu, trza się rozstać — prosił poczciwiec. — Panienka wróci sama do domu, a ja was tak schowam, że i szatan nie wynajdzie.
Świda westchnął, ucałował ręce Władki i poszedł posłuszny.
Strażnik wwiódł go w gąszcz ogrodu, zaprowadził do starej, dawno opuszczonej oranżerji, otworzył nawpół rozwalone drzwi.
Weszli do wielkiej, wilgotnej izby, która widocznie niegdyś służyła za skład ogrodniczych narzędzi. Walały się tu i tam skorupy wazonów, resztki polewaczek, stare rydle, słoma, pęki rogoży.
Strażnik minął ją, weszli do właściwej cieplarni.
I tu panowała pustka i zniszczenie; półki od kwiatów porozpadały się w części, a piece, otaczające
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/128
Ta strona została skorygowana.