Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

lestu stały obok pozbawionego szyb okna cieplarni. Odcinały się ostro na jasnem niebie, wyglądały nieruchomo jak posągi.
Czaplic ich nie widział, zajęty dobywaniem reszty ziemi z dołu; potem sięgnął poza latarnię, przysunął ku sobie sporą, żelazem krytą skrzynkę. Uniósł ją z pewnym wysiłkiem i właśnie chciał spuścić w przygotowany otwór, gdy nagle tuż za ścianą rudery rozległ się przeciągły, przeraźliwy gwizd.
Na ten sygnał czarne cienie za oknem znalazły się jednym skokiem w oranżerji, z za węgła błysły dwie lufy, a piąta postać stanęła tuż w oknie nad głową Czaplica. Szkatułka z głuchym brzękiem stoczyła się na ziemię, pan Dominik z niepospolitą zimną krwią dobył pistoletu z zanadrza, cofał się ku ścianie.
— Kto wy? Czego chcecie? — spytał, odciągając cyngiel.
— Duszy zdrajcy dla piekła! — odparł grobowym głosem ten, co stał na oknie.
— Zbóje! Pierwej was piekło pochłonie!
Czaplic broń podniósł, mierzył w pierś mówiącego. Wtem ci dwaj, co wskoczyli do wnętrza, porwali go za ramiona; jeden zgniótł na miazgę prawą pięść, wyrwał broń, z niesłychaną wprawą skrępował ręce na plecach, drugi z najzimniejszą krwią rozwiązał postronek, którym był podpasany, i formował zeń pętlę. Obydwaj mieli twarze poczernione sadzą i nie mówili słowa.
Czaplic powalony twarzą do ziemi, gryzł piasek, pieniąc się.
— Dawajcie go tu, podnieście latarnię! — ozwał się ten sam grobowy głos z okna.