godnej pozycji. Dwaj inni, zlani wodą, ogłuszeni piorunami, dobili się karczmy.
Stała istotnie na zbiegu dwóch dróg, obdarta, krzywa, świecąc dziurami w dachu. W izbie było błotnisto i pusto; żydówka brudna jak stara miotła, otoczona zgrają bachorów, przyjęła nieznajomych przerażonem spojrzeniem i pokłonami do ziemi.
Usiedli za stołem, milczeniem zbywając tysiąc pytań i wykrzykników. Pomimo pozornego spokoju, nie czuli się zbyt bezpiecznymi. Co chwila to jeden to drugi wyglądali oknem na szerokie drogi i próbowali broni za burką. Było jednak cicho i pusto. Żydówka wróciła do swego gospodarstwa zastawiwszy niespodzianym gościom nędzny posiłek. Świda uspakajał się powoli.
— A daleko tu do wsi? — spytał gospodyni, wstając od stołu i rzucając nań zapłatę. Jerzyna zbierał w zanadrze część jadła dla Topolnickiego.
— Nie, będzie wiorsta.
— A gdzie gospodarz?
— Pojechał za wódką.
W tej chwili zdało się Świdzie, że wśród odgłosów burzy, usłyszał kilka gęsto po sobie następujących strzałów.
— Kto tu poluje? — zagadnął przystępując do okna.
— Albo ja wiem. Może to panowie na wojsko strzelają.
— Jakie wojsko? — powstaniec zbladł.
— A one, co nocowało dziś we wsi i idzie do Sterdynia.
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/153
Ta strona została skorygowana.