Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/177

Ta strona została skorygowana.

Sztandar w odrętwiałych rękach Żelisławskiego chwiał się tu i tam —.upał piekł ogniem.
W śliczny dzień czerwcowy orszak ten wyglądał smutno — jak pogrzeb. Po kilku godzinach marszu, wśród piasków rozpalonych, ludzie zatrzymali się bez rozkazu. Nie słuchając doktora, chciwie pili wodę z nawpół zamulonego rowu, z oczu patrzała im gorączka rozpaczy.
— Ileśmy uszli od rana? — spytał chorąży Aleksandra, gdy ruszyli po godzinie wytchnienia.
— Cztery mile zaledwie.
— A gdzie zanocujemy?
— W Czajkach! — odparł za brata Kazimierz.
— Panie! — ozwał się szeptem Jerzyna, który szedł w pierwszym szeregu i dosłyszał rozmowę. — To w Czajkach mieliśmy rozprawę z chłopami. Ci pewnie nie dadzą nam spocząć!
Świda udawał, że nie słyszy. On się spodziewał najgorszych następstw z tego braterstwa chłopskiego, ale postanowił milczeć i słuchać bez protestu. Obowiązkiem jego było prowadzić partję, zresztą nic. Prowadził ją też wytrwale, bez skargi i oporu. Zwykle małomówny, przestał teraz odzywać się zupełnie.
Przepowiednia Jerzyny sprawdziła się co do joty. Chłopi w Czajkach nie dali nawet rozpalić ogni, wypadli z wrzaskiem, grożąc siekierami i cepami, popędzili dalej, dalej znękaną garstkę.
O zmroku las dobroczyńca otulił ich cieniem. Ogni nie rozkładano nawet przez ostrożność. Posilono się chlebem i serem, kilku dostało dreszczów i gorączki. Na rosie, na płaszczu, w strachu ciągłym zeszła krótka noc letnia; mało kto spał.