sznurami po ofiarach wczorajszej egzekucji. U jej słupa postawiono skazańca.
Słońce zaledwie wschodziło, czerwoną łuną bijąc mu w oczy. Oparł się o drzewo i wciąż patrzał w tę jasność, nie słysząc nic, nie widząc nic i nic nie czując.
Dziesięciu żołnierzy z nabitą bronią stanęło wprost jego piersi, oficer przechadzał się tu i tam, pobrzękując szablą. Usta Świdy poruszały się chwilami, chciał się modlić, lecz zapominał słów i treści za lada ruchem, czy głosem; dreszcz nim rzucał, po źrenicach przechodziła jak mgła obłędu; zwracał je na szlak dobrze znany, dyszał jak ranny śmiertelnie zwierz.
Słońce wstawało coraz jaśniejsze.
W miasteczku ruch się zaczynał, z domów wytykały się żydowskie głowy, zbierała się gawiedź, około domu zarządu biegała służba, przyjeżdżały i odjeżdżały ordynanse, różnemi drogami wleczono nowych więźniów, a u drzwi zdobnych dwugłowym orłem, bez czapek ze zgiętym karkiem czekały gromadki chłopów, szepcząc między sobą.
Wśród całej tej ciżby skazany stał obojętny, nieczuły, ze skrzyżowanemi na piersi rękami, z głową opartą o drewno szubienicy, z jedną okropną myślą w mózgu.
Minęły dwie godziny. Widząc, że się chwieje na nogach, przywiązano go do słupa, zmieniono żołnierzy, oficer spytał, czy wyzna, co wie o bracie.
Potrząsnął głową, patrzał wciąż w jednym kierunku. I nagle, zdało mu się, że na drodze tej coś zamajaczyło. Rosło, rosło, zbliżało się. Zrazu tylko kłąb
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/204
Ta strona została skorygowana.