Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/211

Ta strona została skorygowana.

zgubiony. Czaplic chciał triumfować, nie mógł. Za nim jak męka chodziła myśl jedna, tortura!
— Ona go kocha!
Odnajdywał ją w snach gorączkowych, mieszała mu rozum, przerywała każde zajęcie, a ilekroć podniósł wzrok na Władkę, czytał to samo w jej oczach tęsknych, pełnych cichych płomieni i nad wyraz słodkich. Wówczas uciekał przed siebie, bez celu, bez pamięci, marząc o jakimś okropnym odwecie.
Odwet sam przyszedł. Była to porażka pod Krasną Choiną! Czaplic odetchnął. Nie było Świdy! Sam przed grabarzami poszedł trupa wynaleźć, nasycić oczy temi martwemi członkami, urągać wrogowi na ziemi. Chciał go wziąć, rzucić przed oczy Władki, by zgasić ich blask, zobaczyć łzy, chwilę słabości. Był szczęśliwy niedolą tej, którą niby kochał, tak jak nie zdobył się na odwagę by bronić jej sam przed asaułą, który mu groził kozakami.
Trupa nie było. Świda zginął, może padł w innem miejscu, może go pogrzebali koledzy. Czaplic poszedł po odpowiedź do Władki.
Dziewczynkę, w parę dni po rozbiciu partji, pani Ordyniec zabrała z Grabów. Brat ją dlatego sprowadził spiesznie z zagranicy. Nie było oporu ze strony wychowanicy, przybyła do Sterdynia jak zwykle spokojna i milcząca, ale niekiedy w zamyśleniu rysy jej przebiegał jasny błysk radości i nadziei, niekiedy zapatrzona przed siebie uśmiechała się przelotnie do jakiegoś obrazu w myśli.
— On żyje! — rzekł Czaplic, patrząc na nią.
Cóż znaczyły miljony, bezpieczeństwo, łaski Aprasjewa wobec tego faktu? Jemu do szczęścia trzeba