Opłotkami za wsią w Luchni przedzierał się człowiek. Spalony dwór wyminął, jakby nie chciał deptać popiołów; wsunął się w gęstą olszynę nad rzeką, zszedł, oglądając się trwożnie, nad wodę. Wieś dotykała wybrzeża zawalonego mnóstwem łódek, pni, pogniłych gałęzi i traw. Był to zmrok późnej jesieni, szary, dżdżysty, zimny.
Człowiek oglądał się raz i drugi, czy go kto nie widzi, potem wybrał jedno z najmniejszych czółenek; w braku wiosła, kawałkiem spróchniałej deski zepchnął je z brzegu i odpłynął, starając się nie robić szelestu. Rzeka w tem miejscu wąska, głęboka, do połowy zielskiem zarosła i zamulona, oddzielała wioskę od pól chłopskich, rozrzuconych kawałkami, wydartych z pod lasu i zarośli. Łódka kręciła się wśród zielska i łozy, wpłynęła nareszcie pod olbrzymie wierzby i jak tunelem sunęła dalej, płosząc gromadki drobnych rybek i stadka wpół dzikich kaczek wioskowych.
Nagle zrobiło się jaśniej, tunel się skończył, łódka wbiegła w niewielką zatokę, stanęła obok wielkiego czółna, przytwierdzonego skręconą łoziną do pala. Wybrzeże w tem miejscu czarne, torfowe, bezdeń błota, ciągnęło się na kilkaset kroków, obrzeżając
Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/231
Ta strona została skorygowana.
VIII.
MAKAREWICZ