Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/246

Ta strona została przepisana.

wam w uszach brzmi to słowo: wasze szczęście, to moja własność, mój lup! Piekło przejdę, oceany, światy i znajdę was i wezmę je z krwią waszą, z życiem, by zalać pożar, coś mi pani zapaliła w duszy! Gdy uśmiech poznają wasze usta, radość wasze serca, wówczas jam blisko! Strzeżcie się, bo nie ujdziecie mi na tej ziemi nigdzie...
Zabrakło mu głosu, oparł się plecami o ścianę — śmiał się ciągle, pomimo woli, okropnie, oczy zabiegły mu krwią.
Władka wyprostowała się dumnie. Dopóki prosił, była cierpliwą, na groźbę podniosła hardo głowę. I na jej czoło wybiegła purpura wstrętu i oburzenia i jej płomieniem zaszły oczy.
— Skończyłeś pan? Ha, byłeś szczerym przynajmniej. Idźcie mi z oczu teraz, czekajcie na moje szczęście, nie boję się was, i jeżeli je osiągnę, nie zatruję go sobie waszem wspomnieniem! Idźcie, miałam was dotąd za człowieka, lecz wy zwierzem jesteście! Mścijcie się! Kto między nami był skrzywdzonym, a kto katem, rozsądzi Bóg! Żegnam was!
Chwiejnym krokiem zmierzył ku drzwiom.
W progu stanął raz jeszcze.
— Do zobaczenia! Com rzekł, dotrzymam! Piekłem się klnę i duszą własną. Strzeżcie się kłów i pazurów wściekłego zwierza, piękna pani! Do zobaczenia!
Nie odpowiedziała nic. Chwilę słuchała jego kroków, a gdy przebrzmiały, wróciła do stołu, drżąc ze wstrętu. Na dworze szalała zawieja, po kominach pałacyku wicher wygrywał ponure melodje.