Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/25

Ta strona została skorygowana.

młodzieńcem spokojnym, prawym, szlachetnym, a wyrostkiem półdzikim, nieokiełzanym, samowolnym, którego nie zdołano nałamać do porządku, pracy, nauki, który w domu znał tylko batog ojcowski, a za domem nieokrzesane towarzystwo wiejskich pastuchów. Nieprawda, znał jeszcze Dominika Czaplica. Był, jak mówisz, przyjacielem ojca, jego doradcą, sąsiadem, partnerem do marjasza, kolegą na polowaniu. Mniejsza z tem — co on mnie obchodzi! Ale on, od czasu jak pamięć sięga, nie wiem zaco i dlaczego uwziął się na mnie. Może gbur wyrostek uchybił mu, może nie byłem grzeczny — nie wiem — ale to pewna, że gdziem stąpił, spotykałem nieodmiennie jego wzgardliwy uśmiech, złe oczy szpiega, ostry język donosiciela i zawzięte prześladowanie mojej osoby. Żebym zdolny był do zbrodni, to jemubym stodołę podpalił, lub rozpruł bok nożem myśliwskim! Zniosłem to wszystko z dziką cierpliwością czerwonoskórego, ale już wtedy nienawidziłem Czaplica. Był to mój zły duch, moje czarne przeznaczenie! A teraz cię spytam, czy pamiętasz z ludzi naszych dworskich z owych czasów dwie osoby: Józię Sitnicką i dojeżdżacza Michałka?
— Naturalnie, że tak! Józia Sitnicka była sierotą po strażniku, na wychowaniu u naszej matki — haftowała zawsze w oficynie, a Michałka musiał znać każdy, co cię znał — był to twój cień!
— Nie, to był mój druh i jedyna dusza przychylna, ten mój mleczny brat, dojeżdżacz. Wzrośliśmy razem i przylgnęli do siebie całem sercem, włócząc się wspólnie samopas, cierpiąc jeden za drugiego, — nieodstępni jak ślubni bracia skandynawscy. Pewnej