prostował, podniósł czoło i, przejmując nutę pieśni z kibitek, złączył swój głos z innemi:
Aniołom swoim każę go pilnować,
Gdziekolwiek stąpi, będą go piastować,
Na rękach nosić, aby idąc drogą,
Na ostry kamień nie ugodził nogą.
Zemdlały ocknął się, stanął na nogi.
— Dziękuję, kolego! — rzekł. — Pójdę już sam. Że też ty jeszcze śpiewać możesz! Po tobie chyba nikt nie płacze.
— A nikt, chwała Bogu! — odparł spokojnie, chowając zsiniałe ręce w rękawy szynela.
Wzrok mu zgasł, poszedł w dal, na białe zaspy. Były to żółtawo-brunatne, sokole oczy Aleksandra Świdy.
Szedł czerwonym szlakiem, naznaczonym mu przez Czaplica na Ural. Jak w partji powstańczej, tak i tu w tym orszaku, prowadził innych i jak w partji, był i tu, ten sam, małomówny, gotów na wszystko, wytrwały, cierpliwy, nieustraszony. Nie złamało go śledztwo i tortury, więzienie i wyrok; nikogo nie wydał, nikim się nie zasłaniał, nie tłumaczył się, ani bronił.
Odarto go z majątku, z praw obywatelskich, wygnano na wieki z kraju; — został mu szynel katorżniczy, płócienny worek i obręcz żelazna u nogi, naznaczono go, jako herszta pierwszym numerem, i poszedł, przodując reszcie.
Obwiniony, nie bronił się, skazany, nie skarżył się, miał w duszy talizman na ten swój spokój bohaterski, miał słowo, co go dźwigało w rozpaczy, tłumiło mękę, żywiło hart. Gdy inni zgrzytali, wyli lub przeklinali, on się zamyślał i uśmiechał pogodnie.