za dobre! Bywajcie zdrowi. Jam doszedł kresu. Jeślim zgrzeszył względem was, darujcie! Nieszczęście jak rdza zjada człowieka, a jam słaby! Żegnajcie, żegnajcie!
Straż na kurytarzu słyszała zrazu płacz i jęki, potem wołania bezładne, aż umilkło niby czarem, i wśród ciszy głos jeden począł pieśń uroczystą, surową, a reszta głosów za intonującym odpowiadała chórem.
Gdy dozorcy, wysłani przez naczelnika kopalni, wkroczyli do sali, zobaczyli dziwny obraz.
Tłum zesłańców klęczał długim rzędem, najstarszy, siwy starzec, który przez drogę pochował całą rodzinę, śpiewał „Suplikacje“. Aleksander Świda leżał krzyżem na wilgotnej ziemi, na ścianie przed nim powieszono mały obrazek Bogarodzicy, a na podłodze, pod tą pamiątką rodzinnej ziemi, zapalono gromnicę.
Wszystkie oczy łez pełne patrzały w obraz, wszystkie usta drżącym od łkań głosem powtarzały za statym. Jęk to był, a nie śpiew.
Gdy drzwi otwarto, nikt się nie poruszył. Świda nic nie słyszał, tamci śpiewali:
— Numer pierwszy! — krzyknął jeden z żołnierzy.
Wezwany podniósł głowę, dźwignął się i wstał.
— Jestem.
— Stupaj!
Przeżegnał się, spojrzał po braciach i posłał im ręką ostatnie pożegnanie.