Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/276

Ta strona została przepisana.

drożach i tajemnicze, zielenią obrosłe zalewy Piny i Prypeci, potem sztandary, srebrne wota po ołtarzach i twarze różne, opłakane a drogie, których już nigdy nie zobaczy.
A gdy on spał, Czerkies umierał. Poczuł koniec, więc się zwrócił na wschód i szeptał modlitwy, trzymając w sztywniejących dłoniach swój talizman. Potem się nieco podniósł, zerwał ostatnim wysiłkiem sznurek z szyi, cisnął swą świętość w dogasający żar pieca i upadł znowu, martwy, z rozkrzyżowanemi ramiony...
Świda wciąż spał. Zbudził go ryk Perfiła.
Jak szakal, katorżnik rzucił się na zwłoki Czerkiesa, iskrzyły mu się ślepie.
— Gdzie amulet? — wrzasnął. — Psie, okradłeś mnie! Oddawaj, bo cię na szmaty porozdzieram.
Świda po raz pierwszy oburzył się i nie ścierpiał. Porwał się na nogi, chwycił kacapa wpół, wstrząsnął nim i cisnął jak masę od siebie. Kryminalista nie przywykły do oporu, pijany, stracił przytomność, położył się, zwalił w kąt i zasnął.
A Polak schylił się nad Czerkiesem. Ta pokurczona twarz, z wyszczerzonemi w ostatnim spazmie zębami, żałością napełniła mu duszę. Był to ostatni przyjaciel, ostatnia otucha — nie żył! Wielkie, szerokie, otwarte, bielmem oszklone oczy patrzyły jeszcze na niego.
Zacisnął powieki, trupa zaciągnął na słomę, okrył jakąś płachtą i siadł obok. Perfiło chrapał w kącie. Tak ich straż zastała.
— Kto was rozkuł? — było pierwsze słowo.
Aleksander wskazał kacapa.