Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/277

Ta strona została przepisana.

Grad nahai zbudził Perfiłę.
Wstał, dzikiemi oczami powiódł wkoło — milczał, ale z warg wybiegła mu piana i sapał.
Stróże skuli ich znowu, grożąc kacapowi podwójną dozą plag, jeśli się to powtórzy, i pognali do szachtu.
Dzień zeszedł spokojnie. Aleksander był pewny, że to jego ostatni, ale się nie trwożył. Perfiło, wracając do budy, milczał, jak drzewo, dopiero, gdy się drzwi zawarły, popatrzył na towarzysza — i zaśmiał się złowieszczo.
— To ty się w donosy bawisz, Polaczok! Myślałeś, że mnie stąd zabiorą, jak oskarżysz, ha, ha! Zabiorą, brataszku, ale jutro — bo mnie tu nie stanie pary — a ty tego nie zobaczysz!
Zapalił w piecu i gadał uśmiechając się.
— Ja kiedyś w Syberji wziął łotra, co mi się nie podobał, i głową w kocioł, gdzie się łój topił. Ot gracko! Tu niema łoju, ale ja i bez niego dam tobie radę. A drugi raz dziewkę jedną, to ja namówił do lasu zimą — i rzucił na wilki, związawszy! I wilki nie pozostawią śladu!
Drwa zajęły się doskonale, kacap otworzył swoją obrożę z nogi, wziął na barki Świdę.
— Co, nauczyłeś się opierać Perfile — nu, zobaczym — jak ci łeb wsadzę w ogień!
Zaczęli się borykać i niewiadomo, na czemby się to skończyło, ale szczęściem otwarły się drzwi i stróże z kotłem weszli do budy.
— Znowu! — krzyknął jeden. — Oblej ich ukropem, Fiodor. Mało zjadł łajdak nahai!
Rozdzielono zapaśników.