Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Pożary i zgliszcza.djvu/294

Ta strona została przepisana.

— Co ty na to, Ignacy? — spytała.
— Da Bóg lepszą myśl, panienko. Zbieg kryminalny otwartą ma drogę w Rosji, ale nie Polak, buntownik! Nasz panicz gwiazdy z nieba pozdejmuje, a tego nie wykona. Jak iść, to śmiało po dniu, spokojnie.
— Paszport dostać... można — rzekł Świda. — Giersz fabrykuje ich tuzinami, po trzy ruble sztuka! Czerkies, co ze mną był, uciekał raz z takim paszportem.
— I udało się?
— Nie, wrócił biedak i zżarł go Uroczyńsk.
— To widać i paszport na nic! Cierpliwości, paniczu, przyjdzie z Bożej rady dobra myśl.
— Niebardzo jest czas czekać! — wtrącił chmurno Świda. — Dziś o południu dozorca tu był starszy i doktór. Oglądali mnie i za tydzień naznaczyli już znowu do roboty!
— A na czwartek czekają nowej partji! — rzekła Władka posępnie. — Dadzą mu towarzyszów do budy i kolegów do łańcucha. Naczelnika przekupić nie można, sam wiesz, a dozorcy już się boją tylu ustępstw.
— Trzeba panience samej pójść do naczelnika! We czwartek, to tylko pięć dni!
— Pójdę! — rzekła Władka, wstając.
— Ja panią przeprowadzę! — skończył Świda.
— Paniczyku, — zaprotestował stary — zgubicie panienkę.
— Masz mnie za dziecko chyba! Dość mam tej jamy i bezczynności. Powietrza mi trzeba i swobody! Prędzej, daj mi twój surdut i czapkę! Obrośliśmy